OSTATNIE SZTUKI! Gorlickie w Wielkiej Wojnie 1914-1915. Wspomnienia, relacje, legendy.

piątek, 31 października 2014

czwartek, 30 października 2014

Święto Zmarłych

Zaduszki. Rysunek oryginalny E.Perla,
Źródło: Tygodnik Ilustrowany 1883 r.
            Dnia 1 i 2 listopada obchodzimy jedno z najstarszych świąt znanych ludzkości, święto ku czci zmarłych. Zwyczaj upamiętnienia zmarłych znany jest od najdawniejszych czasów niemal wszystkim grupom etnicznym na całym świecie.
             Na terenach dawnej słowiańszczyzny pierwotnie nie było to święto obchodzone w jednym tylko terminie. Zmarłych wspominano przy większości obrzędów dorocznych, starając się pamiętać o nich na co dzień. W domostwach stawiano rzeźbione figurki mające upamiętniać ich osoby, a także zostawiano im posiłki w postaci okruchów chleba, miodu itp.
           Oprócz tych codziennych rytuałów zmarłym poświęcono również osobne  święta, które Słowianie obchodzili początkowo najprawdopodobniej pod koniec lutego. Wówczas to na grobach pozostawiano poczęstunek dla dusz.
          Inne święto poświęcone zmarłym obchodzone było na wiosnę (z jego szczątków pozostał do dziś dnia zwyczaj topienia Marzanny), a także jesienne święto zwane Godami podczas którego również odwiedzano groby, na których spożywano przyniesione ze sobą jadło.
           Święto zmarłych zostało usankcjonowane przez Kościół katolicki w pierwszym tysiącleciu naszej ery, kiedy to w 835 r. papież Jan XI ustanowił jego datę na 1 listopada. Natomiast Zaduszki w dniu 2 listopada oficjalnie obchodzimy od roku 998.


W dzień Zaduszny. Rysunek oryginalny Konopackiego.
Źródło: Tygodnik Ilustrowany 1884 r.


           Zgodnie ze zwyczajem w te dni odwiedzamy groby naszych bliskich i zapalamy na nich znicze. Niewielu jednak wie, że ta ostatnia praktyka ma korzenie w pogańskim zwyczaju zapalania ognisk dla zmarłych. Według dawnych wierzeń ogień miał przyciągnąć dusze, aby ogrzały się przy nim przed powrotem do ciemnych i zimnych zaświatów. Również w tradycję chrześcijańską wszedł pierwotny zwyczaj najbardziej znany pod nazwą „Dziady”, który przetrwał w niektórych regionach naszego kraju aż do XIX w. Obrzęd ten był związany z przywoływaniem duchów na przygotowaną ucztę obrzędową i stał się inspiracją dla poematu Adama Mickiewicza pod tym właśnie tytułem.
Na cmentarzu. Rysunek oryginalny Czesława B. Jankowskiego.
Źródło: Tygodnik Ilustrowany 1886 r.
            Kolejnym dawnym obyczajem związanym ze świętem zmarłych była jałmużna przeznaczona dla tzw. Dziadów kościelnych czyli żebraków chodzących od kościoła do kościoła. Wierzono iż ich modlitwy zostaną wysłuchane. Było to coś w rodzaju znanych nam dzisiaj w tradycji kościoła katolickiego wypominek – żebrak za wspomnienie każdej duszy dostawał pieniądze lub jadło, podzielone na tyle części ilu zmarłych miał wspomnieć w osobnej modlitwie.
           Powszechnie wierzono także, że w noc poprzedzającą dzień zaduszny dusze zmarłych zbierają się na cmentarzu i w procesji wędrują do pobliskiego kościoła, by tam wysłuchać mszy św. Celebrowanej przez zmarłego księdza. Echa tych wierzeń odbiły się także na ziemi bieckiej w kilku zachowanych legendach. Jak podaje W. Fusek, biecki aptekarz, a także regionalista:


          Legend tych jest trzy. Jedna odnosi się do fary, druga do kościoła św. Piotra, a trzecia do nocy w dzień Zaduszny w Święcanach. Święcańska jest typowa. Dziecko tęskni za zmarłą matką i płacze. Ksiądz radzi jej, by jeżeli chce matkę widzieć w Zaduszki, ukryła się we framudze kościoła, a matkę w nocy zobaczy. Sierota ukryła się pod kożuchem i procesję duchów widziała. Na ostatku szła matka niosąca dwa dzbanki łez sieroty. Gdy dziecko do matki ręce wyciągnęło, wtedy ta rzuciła się na córkę, rozbiła jej na głowie dzbanki. A inne duchy jej pomagały dziecko tarmosić. Stało się to za to, że córka swym płaczem matkę niepokoiła. Sierota ledwie z życiem uszła. Legenda farna opowiadana przez siostrę Paszyńskiego, mówi o obcym chłopie, który idąc nocą koło fary, zobaczył procesję duchów do kościoła wchodzących. Wszedł za nimi, bo myślał, że są to żywi ludzie, jeno że w Bieczu jest zwyczaj biało się ubierać. Był on świadkiem całego nabożeństwa przez duchy księdza, organisty i tłumu odprawianego. O legendzie odnoszącej się do kościoła św. Piotra opowiada p. Zajdlowi, której ojciec stary Lignar przyjaźnił się z pustelnikiem Anastazym Warchołem, mającym przy kościółku swoją pustelnię. Warchoł Lignarowi raz zaproponował: „zostań u mnie do północy, a zobaczysz”. I wdzieli z otwartego grobu wychodzącą całą procesję, która do kościoła przez zamknięte drzwi przeniknęła.



Bibliografia:

W. Fusek, Duchy i strachy na ziemi Bieckiej, [w:] Hejnał 1938.
B. Ogrodowska, Polskie obrzędy i zwyczaje doroczne, Warszawa 2009.
http://bialczynski.files.wordpress.com/2010/11/kult_zmarlych_w_ujeciu_historycznym.pdf

środa, 29 października 2014

Cmentarz wojskowy nr 85 Rozdziele

Pochowanych: 4 żołnierzy armii austro-węgierskiej, 14 żołnierzy armii niemieckiej, 19 żołnierzy armii rosyjskiej
5 mogił zbiorowych, 14 pojedynczych

Fot. Krzysztof Kusiak, 2014 r.






Pomimo iż cmentarz znajduje się bardzo blisko drogi głównej, dość ciężko go znaleźć ze względu na brak tablicy informacyjnej kierującej na obiekt.


Maj 2019 r.
Fot. Anna Kusiak













wtorek, 28 października 2014

Wspomnienia sapera z frontu pod Gorlicami, Frantiska Mikulaska

Frantisek Mikulasek

Pod Gorlicami
/fragment/


              Austria miała dziwną armię. Sędzia był sanitariuszem, budowniczy podoficerem rachuby, inżynier ordynansem, maszynista kolejowy kucharzem, profesor geografii komendantem punktu weterynaryjnego, kupiec artykułami żelaznymi – cenzorem. Armia przewracała do góry nogami życie austriackich poddanych na różne sposoby. Ja byłem podczas wojny najpierw zamiataczem parku koło Akademii Wojskowej, a potem księgarzem, saperem i grabarzem.
              - Sztuki saperskiej nauczyli nas w Brnie na trzytygodniowym kursie. Pod koniec lutego 1915 roku wyposażono nas szczodrze i wysłano na front. Oprócz karabinu, pasów, bagnetu, 40 ostrych nabojów i innych rzeczy, które widywaliśmy na żołnierzach i w ich tornistrach, dali nam płaszcz, sukienną podpinkę do płaszcza, sweter, rękawice, zarękawki, dwie pary onucy, opatrunek osobisty na brzuch, szalik, mufkę, kożuszek, dwa bandaże na rany, kaptur na głowę, białą płócienną narzutkę (schneemantel), białą kapuzę na głowę, dwie pary butów, połówkę namiotu, dwa kołki, kocyk, papierowe onucki, papierowy „ornat” od zimna, który mieliśmy wkładać na bieliznę, cztery pary sznurówek do butów, owijacze, pastę i szczotkę do butów, bochen chleba, cztery konserwy gulaszowe, jedną konserwę kawową, 1 kg suchej kiełbasy, woreczek sucharów, woreczek soli, cztery ząbki czosnku przeciw cholerze, woreczek delikatnych sucharów, pudełko czekolady trochę pieprzu i maść przeciw wszom. Do saperskiego tornistra włożyli mi kilof, łopatkę, żelazny hak, 10 wielkich gwoździ, łopatę i mały świder, linkę, kłębek sznurka, do kieszeni wsadzili mi mosiężną torebkę z dokładnym adresem, aby było wiadomo, kogo nieprzyjaciel zastrzelił i aby można było umieścić na „Verlustliście”.
               To wszystko mieliśmy donieść do okopów. Ale już podczas pierwszej kontroli, pod Grybowem w Galicji, okazało się, że amunicja, papierowe „ornaty”, kiełbasa i konserwy znikły, a nasze wspaniałe wyposażenie ma znaczne luki. Stwierdzone braki były natychmiast uzupełniane wyzwiskami, szturchańcami, biciem po twarzy i uderzeniami kija, kopniakami oraz wszystkim tym, czym dysponowali oficerowie austriaccy.
                Pod Grybowem po raz pierwszy owionął nas duch pola bitwy. Zarośnięci, brudni, wychudzeni żołnierze oddziałów zaopatrzenia, ubłocone, włochate, polskie koniki, rozklekotane wiejskie furmanki, zmordowanymi kawalerzyści na udręczonych koniach – brnęli przez morze bagna, które nazywali gościńcem i wlekli się gdzieś w stronę gór. Za nimi posłano również i nas.
                 Przed północą dotarliśmy do wsi, rozrzuconej na pagórkach. Wozili nas od chałupy do chałupy, a wszędzie pełno wojska. Później nas rozdzielili na mniejsze oddziały i wegnali do stodół i szopek, przy akompaniamencie sarkania, wyzwisk i protestów mieszkających tam żołnierzy.
                Naszej grupie przydzielono marną szopkę. Zmordowani padliśmy na chrust, upaćkany błotem, owinęliśmy się w koce i celty, zasnęliśmy. Rano obudziliśmy się, zasypani śniegiem. Szopka była bez dachu. Artylerzyści dawno zerwali z niej poszycie, dla koni. Rozprostowaliśmy zdrętwiałe kości, wyszliśmy przed szopę, podskakiwaliśmy i biegaliśmy wokół szopy, by odegnać lutowy mróz, który żgał po całym ciele. Patrzyliśmy smutno na szare, kryte słomą domki, rozrzucone po stromych stokach. Z przerażeniem oglądaliśmy wąsatych żołnierzy, którzy wałęsali się po dolinie i zboczach. Stwierdziliśmy, że stacjonujemy w Bystrej koło Gorlic.
                Pod wieczór przyszli ordynansi i rozprowadzili żołnierzy do okopów. My „pionierzy”, zostaliśmy we wsi. Zaprowadzili nas do technicznej. Pan sierżant z oddziału technicznego przyjął i pokwitował „cuwaks”. Długo nas oglądał i kręcił głową nad tym, jak w oddziale technicznym mogli znaleźć się dwaj nauczyciele. Z budowniczego był bardzo zadowolony. Miał nadzieję, że potrafi choćby wykopać dół… Jeszcze staranniej obejrzał nas sobie pan kapral. Gdy skończył obmacywać nas swymi czarnymi oczyma, zawołał z przerażeniem: „no i co ja z wami zrobię w abtajlungu, kiedy z was żadni fachowcy? Co za bydlę was odkomenderowało do technicznego? Pewnie szukaliście, gdzie by tu się zadekować, no nie? Myślę, że to dekowanie prędko wam się przeje!”
                I miał rację! Już pod koniec pierwszego tygodnia byliśmy zmordowani na duchu i ciele. Gdyby nie kilki koleżeńskich pionierów, którzy na wszelkie sposoby ułatwiali nam ciężką i obcą nam robotę i którzy niejeden „sztych” wyrzucili za nas pod Gorlicami, raz dwa odnieśliby nas do lazaretu. Może zresztą byłoby to dla nas lepsze, niż dwudziestomiesięczne, nieprzerwane pałętanie się po froncie. Przez całą zimę i całą wiosnę budowaliśmy pod Gorlicami okopy, zasieki z drutu, ścinaliśmy drzewa, rozbieraliśmy opuszczone chałupy, znosząc drewno do okopów. Godzinami dźwigaliśmy na plecach kłęby drutu kolczastego, kołki, łaty, deski.
               Do pracy wychodziliśmy o piątej – szóstej wieczorem, do domu wracaliśmy nad ranem. W połowie marca nasz triumwirat ( jeden budowniczy i dwaj nauczyciel) był już wychudły na kość. Ledwo powłóczyliśmy nogami. Od stóp do głów żarły nas polskie wszy. Dłonie stwardniały, linie na nich zmieniły się w gnijące strumyczki, z których przy każdym rozwarciu pięści tryskała krew. Ciężka praca i nędzne noclegi zamordowały nas śmiertelnie. Byliśmy trzy ćwierci od śmierci, jak mawiał miły i roztropny kapral Foukal.
               Niemal przez cały marzec padał mokry śnieg. Drogi zmieniły się w grzęzawiska. Brodziliśmy po rozmokniętych polach do roboty, a w okopach pracowaliśmy w lodowatej wodzie, która często sięgała aż po kolana.
               Kwiecień był litościwszy. Ustał śnieg i mglisty górski deszcz, zbocza obeschły i zazieleniły się. Z podłogi, gdzie spaliśmy na gołych deskach – wyprowadziliśmy się przed chałupę. Postawiliśmy namiot, wysłaliśmy go suchą trawą, której narwaliśmy na pobliskiej łące i zachwycaliśmy się nowym czystym mieszkaniem.
                Pitre, Necasie, Foukal, Patiku i wy pozostali wspaniali chłopcy, którzy cierpieliście z nami, czy macie jeszcze w oczach wioskę Bystrą? Czy widzicie namioty, w których wiosną 1915 roku przesypialiśmy dni po ciężkiej, nocnej pracy? Czy widzicie ogromne słupy dymu, które wzbijały się z podpalonych szybów naftowych w Gorlicach? Czy widzicie te potwornie rozbite drogi, którymi chodziliśmy do Stróżówki? Czy pamiętacie, jak gotowaliśmy jedzenie po powrocie z nocnej harówki? Czy widzicie jeszcze te wybłocone, wynędzniałe postacie, kulące się przy ognisku? Czy widzicie tych czarnych, brudnych, przemokniętych, zawszonych, mdlejących i odrętwiałych mężczyzn, jak dmuchają na mokre trzaski w ognisku i starają się z nich wyczarować płomyczek, na którym dałoby się ugotować czarną kawę albo „gemizę”? Czy jeszcze słyszycie te smętne piosenki, które o zmierzchu zaczynał zwykle Valek, Kuncar albo któryś z młodych żołnierzy? Mnie do dzisiaj często stają w oczach liczne scenki z naszego „zbójeckiego” życia pod Gorlicami.
                 Podczas nocnej pracy spotkałem kilku znajomych. Niektórzy byli w polu już od szeregu miesięcy. Ich zapadnięte policzki, sterane twarze jasno mówiły o nędzy i poniewierce, którą przeszli. Skąpo cedzili słowa. Milcząco kiwali głowami, gdy zaczynano mówić o Kraśniku, Rawie Ruskiej i innych stacjach żołnierskiej Golgoty, zapisanej na czarno w annałach armii austriackiej. Machnęli tylko ręką, gdy rozmowa zeszła na walki pod Iwanogrodem (Dęblinem – przyp. Tłum.), na Sanie i gdzieindziej. Nie chciało się wspominać. Było, minęło, przebolało. Ale gdy zaczynano mówić o zimie pod Gorlicami, każdy się zapalał i każdy przysięgał, że już nie będzie dłużej znosić tej nędzy i przejdzie do Moskali. Usłyszy „stupaj” i pójdzie na wschód, albo dostanie ruską kulkę. Ale będzie koniec! Koniec umierania w okopach. I nie tylko w okopach! W lisich norach, nad którymi było kilka desek stare drzwi, kawałek płotu, trochę chwoi czy chrustu. W takich jamach, z przodu nieco zamaskowanych z tyłu przykrytych celtami – kulili się żołnierze trzeciego pułku przez całą słotną zimę piętnastego roku. Nie było materiału do budowy lepszych schronów, nie było narzędzi i sprzętu, który umożliwiałby pracę i ją przyśpieszał, nie było dostatecznej ilości oddziałów technicznych, które by pracę wykonały albo przynajmniej nią kierowały.
                Co zostało zrobione, to zrobili piechocińcy gołymi rękami. Najwyżej za pomocą saperek.
                 Armia austriacka zaczęła budować schrony i okopy dopiero pod koniec piętnastego roku i w latach następnych. Podczas pierwszej wojennej zimy, żołnierze kulili się i marli w ciasnych, wilgotnych, obrzydliwych norach. W takich norach rzęzili suchotnicy, którzy jeszcze przed kilkoma miesiącami tryskali zdrowiem, w norach trzęśli się z zimna zarośnięci i zawszeni ojcowie rodzin, w norach przewiązywali sobie ropiejące wrzody na nogach i skręcali się w reumatycznych bólach wynędzniali ludzie, ongiś przystojni mężczyźni z południowo-wschodnich Moraw.
                W marcu armia austriacka przypuściła pod Gorlicami kilka szturmów, za każdym razem krwawo odpartych. Polegli w nich, zostali ranni albo wzięci do niewoli żołnierze, którzy przeżyli wstrętną zimę na karpackich zboczach wokół Gorlic. Gdy zaświeciło ciepłe, kwietniowe słoneczko, spoglądali już na Gorlice przeważnie świeżo przybyli, młodzi żołnierze. Mówiliśmy na nich: zające. Nie wiedzieli oni dotychczas, co potrafi wojna. Ale dowiedzieli się na początku maja.
                 Pod koniec kwietnia odcięto nas od świata. Przestała dochodzić poczta, zakazano powtarzać, co dzieje się na froncie i za frontem. Każdemu zakazowi towarzyszyły obietnice więzienia, kulki albo stryczka. Zaczęło być coraz groźniej!
                 Wychodziliśmy do pracy tuż po zmroku i kopaliśmy do samego świtu. Gdy 28 kwietnia wracaliśmy do rozbitego noclegowiska w Bystrej, wybiegł na nasze spotkanie wnuk naszego „ gospodarza”, krzycząc z daleka: „ Niemce przyjechali, chałupę zabrali!”. Patrzył na nas z nadzieją, jako na jedynych obrońców, którzy mogą pomóc dziadkowi, babce i rodzicom. Ci stali wystraszeni na progu chałupy. W środku niemiecka grupa kwatermistrzowska urządzała „ pokoje” dla podoficerów ciężkiej artylerii. Na nas czekał ordynans. Rozkazał, żebyśmy się przygotowali do wymarszu.
                 Zwinęliśmy swój dobytek. Przez cały dzień ustawiali nas w dwuszereg, sprawdzali, po czym zezwalali na rozejście się i od nowa to samo.  Dopiero 29 kwietnia wieczorem uznano, że jesteśmy gotowi do wymarszu. O szóstej wyszliśmy w kierunku Jankowej. Szliśmy przez całą noc. W ciąż spotykaliśmy niemieckich piechurów w Chełmach i charakterystycznych okrągłych czapkach. Płynęły rzeki lekkiej i ciężkiej artylerii, taborów i wozów amunicyjnych.
                 30 kwietnia przed południem odpoczywaliśmy. Po południu dali nam amunicję, żelazną rację żywnościową i posłali na front. Wszędzie było widać ruch i gorączkowe przygotowania. Koło gościńca Węgrzy ustawiali trzydziestki piątki, kilkaset kroków w kierunku linii frontu Niemcy mocowali działa dalekosiężne i okrętowe, za stromym zboczem kończono prace saperskie przy baterii ciężkich moździerzy, nad potokiem sanitariusze instalowali punkt opatrunkowy, z wielkim namiotem, tuż za frontem rysowały się szeregi działek polowych, tworząc żelazny łańcuch, który zwierał okopy piechoty. Spoglądaliśmy ponuro na te wielkie przygotowania do bitwy. Starzy żołnierze też byli zdziwieni i mówili, ,ze tyle artylerii naraz dotychczas nie widzieli.
                 Wieczorem drążyliśmy okopy koło Łużnej, w bezpośrednim sąsiedztwie linii rosyjskich. Granaty i szrapnele zmuszały nas do pośpiechu, kulki karabinów maszynowych gwizdały koło uszu, a z okopów rosyjskich słychać było wyraźnie: „ Rota pli!”. Rosjanie strzelali salwami.
                  Nad ranem przyszedł rozkaz, żebyśmy się wycofali do okopów rezerwowych. Czołgaliśmy się wzdłuż potoku, porośniętego wierzbiną. Oba fronty drzemały, zmęczone. Tylko tu i tam padał strzał z karabinu albo rozległ , jęk, który przypominał, że miniona noc nie była tak spokojna, jak poranek 1 maja 1915.
                  Wkrótce po świcie zaczęła „pracować” artyleria. Waliła pod Gorlicami, na przyległych górach karpackich i nad Dunajcem (Autor prawdopodobnie ma na myśli rzekę Biała- przyp. Tłum.) Z rosyjskich okopów wydobywały się ogromne, szarobrązowe słupy dymu, kurzu i ziemi. Działka polowe szczekały, dalekosiężne pociski ostro przecinały powietrze, wszystko huczało, bębniło, jęczało i z ogromnym łomotem padało tam, gdzie niemieccy i austriaccy obserwatorzy lokalizowali rosyjskie tyły, baterie i punkty dowodzenia. Góra nad Łużną cała była w ogniu i trzęsła się pod uderzeniami ogromnych pocisków z trzydziestek piątek.
                 Szalona kanonada trwała cały dzień i całą noc. 2 maja strzelanie artyleryjskie zmieniło się w prawdziwy obłęd. To już nie były pojedyncze odgłosy, lecz jeden dziki, ogłuszający łomot. A  to co widzieliśmy przed sobą, nie było ziemią, ale morzem kraterów, z których wystrzelał ogień, dym, fruwały kęsy wyrwanej ziemi i kawały śmiercionośnego żelaza. A przez sam środek tego piekła gnały co chwila roje żołnierzy i okopywały się tuż pod rosyjskimi zasiekami z drutu kolczastego.
                  Koło południa artyleria zamilkła. Huczące piekło znów nabrało wyglądu ziemi, na którą dobrotliwie świeciło majowe słońce. Ale gdy tylko przebrzmiał ostatni wystrzał z moździerza, rozwrzeszczała się trąbka, za nią druga, trzecia, dziesiąta. Przed rosyjskimi okopami wynurzyły się opętane, zdziczałe postacie piekielników i rzuciły się na Rosjan. Tylko słaby ogień stał im na zawadzie. Tylko z kilku stron rosyjskiego frontu zagrzechotały karabiny maszynowe. Dzikie „Hura!” przeszyło powietrze. Wojsko niemieckie i austriackie przerwało rosyjskie zasieki i niemal bez walki zajęło pierwsze okopy, a właściwie tylko ruiny, w których jęczeli i umierali ranni.
               Szalony bój piechoty rozpętał się dopiero przy drugiej linii rosyjskiej. Tam Rosjanie bronili się szaleńczo. Ale nie obronili się! Ich karabiny milkły, strzelanina słabła,  niebawem pojawiły się długie szeregi wziętych do niewoli Rosjan, wlokących się na tyły niemieckie.
                Znowu rozpoczęła się kanonada, lecz tym razem ogień skierowano jak najdalej, aby siał zamęt wśród pierzchających rosyjskich oddziałów zaopatrzenia, rozbijał uciekające baterie i piechotę. Za wycofującą się armią ruszyła galopem lekka artyleria, po drogach i bezdrożach cwałowały szwadrony huzarów i ułanów, tuż za nimi jechały oddziały rowerzystów, gnały naprzód wozy z amunicją i wozy Czerwonego Krzyża.
                 Front rosyjski został przełamany!
                 Nad Gorlicami biły w niebo ogromne słupy dymu. Płonęły resztki miasta i wszystkie szyby naftowe. Od Dunajca aż do źródeł Ropy, wysoko w Karpatach, wszystko stało w płomieniach.
                 Pod wieczór artyleria znowu umilkła. Baterie ruszyły naprzód. Na drogach za frontem pojawiły się nieskończone sznury wozów i aut ciężarowych, do przodu przedzierały się auta osobowe i bryczki, cwałowali eleganccy kurierzy na pięknych jeździeckich koniach, migały szare czapki oficerów sztabowych, czerwone pasy generałów i połyskujące hełmy Niemców. Zwycięska generalicja austriacka i  niemiecka  spieszyła popatrzeć na swoje dzieło!
                 Po jednej stronie gościńca kuśtykali ranni, po drugiej wynędzniali Rosjanie szli do niewoli. A węgierscy i austriaccy żołnierze z taborów szczekali na nich, jak psy na uwiązane byki. Ba, nawet niektórzy „ bohaterowie” podbiegali do jeńców, kopali ich, bili po twarzy. Zapewniali sobie w ten sposób udział we wspaniałym zwycięstwie wojsk austriackich i niemieckich pod Gorlicami.
                  Trzeciego maja 1915 roku pod Gorlicami nastała prawdziwa wędrówka ludów. Po drogach i ścieżkach waliło wojsko, na gościńcach hurkotały działa, wozy z amunicją, oddziały zaopatrzenia, miotacze min, wozy z pontonami, auta ciężarowe z zapasami, auta sztabowe i bryczki wyższych oficerów. Wzdłuż gościńców cwałowała kawaleria, gnano stada bydła. Pod prąd z trudnością torowały sobie drogę wozy Czerwonego Krzyża, transporty lekko rannych i wielkie masy Rosjan, wziętych do niewoli. W przyzwoitej odległości od dróg grupki ludności cywilnej ciężko szły do swych zniszczonych wsi. W prawo, w lewo, z przodu, z tyłu płonęły ogromne pożary, a w niebo bił szary dym. Płonęły miasta, wsie, stacje kolejowe, kościoły, mosty, fabryki i nędzne samotne zagrody wysoko w górach. Rosjanie wycofując się niszczyli wszystko, co mogłoby usprawnić pochód zwycięskich wojsk. Ale wytrwały hałas rosyjskich kulomiotów  świadczył o tym, że wciąż jeszcze się bronią i ustępują krok za krokiem.    
                 Przeszliśmy przez kilka wypalonych wsi, aż dotarliśmy do rozbitego Biecza. Z okien patrzyli na nas wystraszonym wzrokiem miejscowi. Próbowaliśmy kupić od nich coś do jedzenia. Każdy wzruszał tylko ramionami i odpowiadał ze źle tajoną goryczą: „Ni ma! Zabrali Rusy, Węgry, Germany i nasi!”
                  Z Biecza posuwaliśmy się w kierunku Jasła. Stanęliśmy koło płonących, drewnianych mostów na Wisłoce. Z osmalonych resztek i z szyn kolejowych, które znaleźliśmy w pobliskiej fabryce, zbudowaliśmy prowizoryczne przejście. Brodziliśmy po pas w lodowatej wodzie, która nam podcinała nogi, uginajże się pod wielkim ciężarem. Gdy tylko położyliśmy ostatnią deskę na moście, już wchodziły na niego oddziały karabinów maszynowych, rezerwiści, telefoniści, ordynans i kolejne setki najróżniejszych żołnierzy o najdziwniejszych funkcjach. Konnica przebrodziła i przepłynęła rzekę zaś artyleria zatrzymała się na brzegu w wielkiej masie i czekała, aż pułk saperów postawi mocniejszy most z pontonów albo z belek.

                  W Jaśle walczono zaciekle. Zanim dostaliśmy się do miasta, przekroczyliśmy niejedną barykadę z poległych Rosjan, Austriaków i Niemców. Droga z Gorlic do Jasła była jednym wielkim pobojowiskiem, setki byłych „trzeciaków” z pewnością zachowały ją w smutnej pamięci. Pułk morawski spłacił tu wielką daninę krwi.

przełożył: Antoni Kroh
Magury 1992.

Tytuł oryginału Gorlice. Opublikowane w pracy zbiorowej Domov za valky. Praha 1928.

poniedziałek, 27 października 2014

środa, 1 października 2014

Humor wojenny z frontu wschodniego


W Wielkiej Wojnie jak ówcześnie powszechnie nazywano I Wojnę Światową, wszystkie walczące strony na szeroką skalę stosowały znaną od stuleci broń, jaką jest propaganda. Głównym jej zadaniem było przedstawianie własnemu społeczeństwu, sytuacji wojennej w jak najkorzystniejszym świetle ukrywając przy tym swoje słabości lub niepowodzenia. Uwidacznia się to szczególnie w wychodzącej w tym burzliwym czasie prasie. Żadne z walczących w tym konflikcie państw, nie pozwalało rodzimym wydawcą na krytykowanie własnych działań, natomiast szkalowanie wrogów było jak najbardziej mile widziane. Cenzura działała prężnie, czasem konfiskowano całe strony lub artykuły, niekiedy wycinając jedynie fragmenty tekstu. W miejscach tych pozostawała tylko pusta przestrzeń- białe tło.
W poniższej relacjach korzystam z prasy zachodnio-galicyjskiej, która ukazywała się, w latach wojny w  Austro-Węgrzech, toteż artykuły te wyśmiewają i dyskredytują armię rosyjską i carat.  


Modlitwy do ziemniaków

Wspomnienia z Brzysk - 1915.


Zachowano pisownię oryginalną. Źródło u autorów.


Brzyska, pow. Jasło, w październiku.

[…]

          W naszej wsi gospodarowali Moskale kilka miesięcy. Przybyli do nas 26 września 1914 r. W tym dniu pojawiła się najprzód patrol dragonów Madziarów, którzy ukryli się koło cmentarza. Siałem wtedy żyto; naraz, o godzinie 1-ej popołudniu, ujrzałem patrol moskiewską, nadjeżdżającą od strony Kołaczyc.. Wywiązała się utarczka patroli. Zaczęła się strzelanina. Ja zebrałem resztę żyta i pojechałem z pola do domu. Przyjeżdżam, a tu mówią, że u nas osadzają armaty na górze, zwanej Liwosz.- o godzinie 3 popołudniu usłyszeliśmy granie armat. We wsi powstał wielki popłoch. Jedni kopali doły, aby się ukryć przed kulami, drudzy wiązali rzeczy w tłumoki, wypędzali bydło ze stajen, chcąc uciekać, ale ponieważ kule świszczały naokół i przejścia bezpiecznego nie było, zdecydowali się zostać. Potem to my się tak oswoili z kulami, żeśmy sobie chodzili wśród nich spokojnie. Przez naszą wieś przewalały się  wielotysięczne kolumny moskiewskie, maszerujące pod Karpaty. Przechodziło tysiące wracało po kilku.
          Od 26 września 1914 r. do maja 1915 r. gospodarzyli u nas Moskale. Zabrali nam bydło, konie, wozy, siano, słomę, trzodę, drób. Co chwila słychać było krzyk: „ Ratujcie”, bo kozacy bili kobiety. Przychodziło czasem do bitek kobiet z żołnierzami, bo dziewuchy się ośmieliły i broniąc czci, czy dobytku, biły ich miotłami i czem tam mogły. Nieraz w ten sposób udało się babom odzyskać krowę lub konia, zabranego przez żołnierzy rosyjskich..
           W tym czasie dał nam się najbardziej odczuwać brak soli. Pewnego razu rozeszły się wieści, że jakiś kupiec przywiózł sól ze Rzeszowa do Jodłowej. Pojechałem, przeszło milę, kupić tej soli. Ludzi było pełno koło domu i w domu owego kupca, tak, że mnie ledwo wpuszczono. Kupiec , użaliwszy się, żem jechał do niego tyle drogi, sprzedał mi dwa kilo soli za 4 korony. Pojechałem do Brzostka, gdzie podobno było więcej soli. Zastałem tam ciżbę ludzi tak straszną, że dwie kobiety zemdlały. Już mi się soli nie dostało. Pojechałem do Rzeszowa z sąsiadami. Ale tam Moskale zabrali nam konie i wozy, i kazali przez tydzień wozić sobie siano. Jeden gospodarz miał żonę chorą. Odwiózł ją do doktora do Rzeszowa. Moskale zabrali go na forszpan. Płakał chłopina, prosił, ale nic nie pomogło. Do chorej żony go nie puszczono i kazano jechać. Nam po tygodniu pozwolono wrócić, a on jeszcze został.


Antoni Rakoczy, rolnik 

Zostań Patronem Z Pogranicza