OSTATNIE SZTUKI! Gorlickie w Wielkiej Wojnie 1914-1915. Wspomnienia, relacje, legendy.

piątek, 25 lipca 2014

Kat z Biecza



Kat z Biecz. Szkic: A. Kusiak
Co najmniej od końca XII w. Biecz był kasztelanią do której należały znaczne połacie Podkarpacia, co wiązało się ze sprawowaniem władzy również i sądowniczej. Przed nadaniem Bieczowi prawa niemieckiego sądził kasztelan, potem wójt – a gdy wójtostwo król wykupił - to jego urzędnik czyli starosta. Sądownictwo w Bieczu było dobrze zorganizowane, chociaż stanowo i niejednolicie. Wszystkie ważniejsze odmiany sądów jednak były w Bieczu.
Najstarszymi były sądy ziemskie. Były to sądy cywilne, szlacheckie dla rozmaitych dzielnic, rozmaicie zorganizowane, gdyż były pozostałością po czasach, gdy każda z dzielnic żyła osobnym życiem. Sądy ziemskie miały charakter sądów obywatelskich. Wraz z nadaniem prawa magdeburskiego pojawiają się sądy grodzkie, były to sądy kryminalne, gdzie sędzią był starosta który dobierał sobie do pomocy trybunał, w którym głos decydujący należał do niego, a więc do urzędnika królewskiego. Był to więc sąd państwowy w najściślejszym tego słowa znaczeniu. Sądów grodzkich zwanych jurydykami było w całym województwie tylko trzy: w Krakowie, Sączu i Bieczu. W Bieczu starosta zjawia się dopiero w 1380 r. i od tego czasu zaczynają się dzieje tego sądu, który trwał aż do zniesienia go przez Austrię w roku 1783. Również w prawie magdeburskim funkcjonuje sąd miejski i patrymonialny. Wtedy to również pojawia się na ziemiach nieznana tutaj wcześniej instytucja kata oraz stosowanie tortur. Biecz był także siedzibą sądu wyższego prawa magdeburskiego i posiadał prawo miecza co pozwalało na sądzenie i wykonywanie wyroków. Z tytułu swej funkcji był zobowiązany na podległym sobie terytorium tępić wszelkie przejawy bezprawia.
Prawdziwym utrapieniem było mnożące się w zastraszający sposób na pograniczu polsko-węgierskim beskidnictwo ( rozbójnictwo). Specjalne oddziały tzw. harników wyłapywały beskidników, których przyprowadzano do Biecza i sądzono. Najczęściej zapadały wyroki śmierci. Sądzonych skazywano często na darcie trzech lub czterech pasów skóry, wieszano za żebro, ćwiartowano, głowę wbijano na pal przed bramą miejską innym ku przestrodze.  Czynności te wykonywał kat zwany wówczas urzędowo „ mistrzem świętej sprawiedliwości”.
Kat biecki obsługiwał również i okoliczne miasta. Z bieckiej księgi rachunków  z 1540 r. wynika, że miasto tylko w jednym kwartale tegoż roku wypożyczało kata za opłatą do Jasła, Dukli, Rymanowa, Żmigrodu, Dębowca, Pilzna, Ropczyc, Rzeszowa i Wojnicza, a później pożyczano go również także i do Tarnowa, Tuchowa i Brzostku. Legenda jakoby w Bieczu miała istnieć szkoła katów powstała w umyśle jakiegoś dziennikarza w XIX w. Błyskawicznie przyjęła się wśród żądnych sensacji ludzi i tak trwa do dnia dzisiejszego nie znajdując przy tym żadnego potwierdzenia w źródłach historycznych. Kat bowiem był rzemieślnikiem i należał do cechu wielkiego, a trudno się doszukiwać w tym czasie szkół dla poszczególnych rzemiosł, a więc i szkoły katów. Pewne jest natomiast, że  posiadał on swoich pomocników, których z czasem mógł wyzwalać na mistrzów, nie możemy tutaj jednak mówić o szkole. Pomocnicy ci często wykonywali różne inne obowiązki należące do kata takie jak wywożenie nieczystości z miasta czy wyłapywanie bezpańskich psów. Za więzienie miasta służyła wieża ratuszowa. W lochu pod wieżą albo najprawdopodobniej w sali poniżej piwnic przeprowadzano tortury wdziewając skazańcowi buty hiszpańskie, skręcając palce śrubnicą, gniotąc głowę czapką hiszpańską, wykrzywiając członki wiesznikiem i rozdzierając piersi kolczastymi sznurówkami. Przy tym palono ogniem, świecą, woskiem, smołą, siarką lub blachami. Zdarzało się iż katem zostawał przestępca, który przyznał się dobrowolnie do winy a właśnie na czeladnika katowskiego był wakat. Działo się tak ponieważ w społeczeństwie panowała pogarda dla tego zawodu, toteż nie zawsze można było znaleźć na to stanowisko chętnego, pomimo iż zarobki w fachu były dosyć wysokie. Po drugie, tłum nienawidził katów – partaczy. Publiczne egzekucje były – w założeniu -  spektaklami zaplanowanymi czasami na cały dzień. Tysiące gapiów zaludniały dobrowolnie miejsca straceń z czystej chęci przyglądania się tej ponurej uroczystości. Bywało, iż przedsiębiorczy obywatele wpadali często na pomysł, aby wynajmować podwyższone miejsca na ustawionych w tym celu wozach. Ta praca wymagała więc sporego kunsztu, widzowie obserwujący egzekucję, żądali, aby mistrz wykonał swe dzieło perfekcyjnie. Gdy skazanego czekał stryczek, śmierć miała być natychmiastowa, gdy miał być ścięty mieczem, musiało to nastąpić jednym cięciem. Jeżeli kat był profesjonalistą, rzeczywiście tak było. Ale i w tym zawodzie bywały gorsze dni, albo mistrz stawiał się do pracy na rauszu. Wściekły tłum przestawał się wtedy interesować  skazańcem i ruszał na kata.
Najbardziej znanym bieckim katem jest kat Jurek, którego nazwisko nie jest znane. Podobno miał pochodzenie arystokratyczne, posiadał wysokie wykształcenie i władał kilkoma językami, był autorytetem w sprawach prawniczo-medycznych, lubował się w zbiorowych egzekucjach, a podczas tortur cytował fragmenty książek Homera, Owidiusza i Horacego oraz to, że zamiast kaptura, nosił wschodni zawój.
Kat jak na tamte czasy musiał posiadać dość rozległą wiedzę, prócz umiejętności pisania i czytania musiał dobrze znać anatomię, tak aby podczas tortur nie doprowadzić przesłuchiwanego do trwałego kalectwa lub co gorsza do śmierci, tak więc tortury miały zadać maksymalny ból bez uszkadzania ważnych narządów. W zależności od stanu pochodzenia skazanego kat wykonywał wyroki w różny sposób. Dla szlachetnie urodzonych zarezerwowany był  rytuał ścięcia głowy mieczem lub toporem, dokonywano tego przed ratuszem od strony południowej. Legenda mówi, że raz głowa ściętego wpadła aż do piwnic jednego z domów. Innym razem podobno, skazaniec chcąc dzieciom zostawić jakiś grosz założył się o pieniądze, że po ścięciu dwa razy obiegnie wokół ratusz- „ i dokonał tego , a głowa za nim leciała”. Kolejna historia mówi, iż gdy raz kat na rynku ściął głowę niewinnie osądzonego- wtedy niesprawiedliwy sędzia siedział przed swym domem. Głowa ściętego potoczyła się mu aż pod nogi. Przerażony sędzia przyznał się, że wyrok był niesprawiedliwy.
Innym sposobem wykonywania wyroku było wieszanie na szubienicy co było zarezerwowane dla niżej urodzonych. Przy starej drodze na Kraków stoi bardzo stara kapliczka słupowa dziś zwana szubienicą, chyba dlatego, że wokół niej grzebano skazańców, same szubienice stały zaś kilkadziesiąt metrów dalej w stronę lasu. Wyroki wykonywane w tej okolicy były liczne i odbywały się przez kilka stuleci, toteż liczba tu pogrzebanych musi być znaczna. Według licznych opowieści, które nawarstwiły się przez wieki zdarzało się, jak twierdzą miejscowi, że w okolicach kapliczki występowały różne niewyjaśnione zjawiska. Zdarzało się, że przechodzącym koło kapliczki, gdy nie było jeszcze ulicznych latarni, w bezksiężycowe noce, w głębokiej czerni nocnej ukazywały się migające światełka. Światełka migały tak jakby o coś prosiły, a ludzie widzący to zjawisko zamawiali msze za dusze skazańców tu pochowanych. Po odprawieniu mszy św. Zjawiska ustępowały.


Kapliczka na ul. Bochniewicza w Bieczu,postawiona w miejscu średniowiecznej szubienicy.
Fot. S. Niemiec

Od wyroku katowskiego nie było odwrotu. Bardzo często jedynym sposobem uniknięcia szubienicy była ucieczka. W tradycji bieckiej zachowało się opowiadanie według którego skazaniec miał uniknąć kary śmierci, miało to zdarzenie mieć miejsce w XVII w. : Wówczas to został skazany na karę  śmierci przez powieszenie chłop z królewskiej wsi Binarowej, a było to w czasie żniw. Żona skazanego udała się do kata i uprosiła go, aby chłopa wypuścił na 14 dni, żeby zebrał z pola zboża i wymłócił, gdyż ona sama nie da rady. Kat, co nie było w jego zwyczaju, ulitował się i chłopa, który przyrzekł powrót w wyznaczonym czasie wypuścił. Minęło 14 dni, kat zaniepokojony czekał od rana, minęło południe, nadszedł wieczór, a chłopa nie było. Kat poczuł się oszukany, wściekły był na samego siebie, że okazał litość kobiecie skazańca, że wziął od niej smaczny chleb z nowego zboża i kwartę masła, że przyjął obietnicę, że dołoży jeszcze połeć słoniny na zimę. Gdy tak rozmyślał i pewny był, że został oszukany, ktoś zapukał. Powoli otwarły się drzwi i nieśmiało wsunął się do mieszkania chłop- skazaniec. Chłop przepraszał kata za spóźnienie, ale mówił, że jeszcze czternasty dzień trwa do północy. Prosił także kata aby jak najszybciej wykonał swoją powinność, gdyż on jest gotów na śmierć. Kat wzruszony uczciwością skazańca, odrzekł, że skoro z wykonaniem wyroku czekał dwa tygodnie, to poczeka jeszcze i tę jedną noc. W nocy nie uchodziło wieszać, miał to uczynić w dniu następnym z rana. Chłopa odesłał do swojej stajni z końmi, którą miał za miastem, aby się tam przespał, a gdy rano przyjdzie, udadzą się zgodnie ze zwyczajem na miejsce straceń. Chłop poszedł spać. Także kat zadowolony z takiego obrotu rzeczy spał tej nocy spokojnie. Rano kat czekał, ale chłop nie nadchodził.  Koła południa kat sam poszedł do swojej stajni, a tam nie było ani dorodnych koni katowskich, ani skazańca. Oprócz ucieczki człowiek oczekujący na wyrok mógł mieć nadzieję, że ocali go stara tradycja wywodząca się jeszcze z prawa zwyczajowego – skazańca mogło uwolnić zarzucenie mu na głowę białej chusty przez dziewczynę pragnącą go poślubić. Przypadki takie miały miejsce w Bieczu niejednokrotnie.
Otóż jedno takie zdarzenie miało miejsce w 1604 r. kiedy to niejaki Walenty Zagończyk obwiniony o złodziejstwo został skazany na śmierć, wówczas to „ jedna uczciwa dzieweczka imieniem Katarzyna … wyprosiła go i wraz z nim w stan św. Małżeński była… złączona”. Podobną wzmiankę znajdujemy w aktach bieckich pod rokiem 1622, kiedy to na śmierć skazanego za złodziejstwo Macieja z Podkówki Młynarczyka wybawiła  w taki sam sposób niejaka Agnieszka z Markuskiey. Nie skończyło się tak jednak dla dziewczyny dobrze, gdyż wybawiony przez nią przestępca zamordował ją tuż po opuszczeniu Biecza grabiąc cały jej posag, włącznie nawet z ubraniem i butami. Następnym przykładem jest zdarzenie zanotowane w kronice klasztornej pod datą 12 stycznia 1737 r. Wtedy to przed sądem grodzkim w Bieczu toczył się proces przeciw miejscowemu Żydowi, którego publicznym oskarżycielem był Jan Łętowski sędzia owrócki. Nieznane jest przestępstwo owego Żyda, niemniej został on wyrokiem sądu skazany na karę śmierci przez powieszenie. Żyd miał żonę i pięcioro dzieci. Postanowieniem sądu wyrok miał być wykonany natychmiast. Wydarzenie to stało się głośnym w mieście. Także do klasztoru oo. Franciszkanów- reformatów dotarła ta wiadomość, z dodaniem, że ów Żyd skazany na śmierć chce się ochrzcić. Na tę wiadomość, natychmiast do sądu udał się ówczesny gwardian o. Adrian Czechowicz. Przybył do grodu już po wydaniu i odczytaniu wyroku. Po krótkiej rozmowie ze skazańcem dowiedział się, że rzeczywiście chce on przejść na katolicyzm i przyjąć chrzest. Gwardian zwrócił się do sędziów z prośbą aby zgodzili się na pouczenie skazańca o głównych prawdach wiary, a następnie na udzielenie chrztu. Prośbę tę sędziowie odrzucili i natychmiast polecili prowadzić skazańca na miejsce straceń. Ponieważ miejsce to było położone ok. 1 km od miasta, o. Czechowicz postanowił dokonać próby chrztu w drodze. Sprzed sądu wyruszył pochód ze skazańcem na czele, którego prowadził kat, za nimi szedł tłum ludzi z Biecza i okolicy. Pochód popędzany przez strażników zwanych „Goralami” posuwał się szybko na miejsce stracenia. O. Adrian Czechowicz, który był już starszym człowiekiem z trudem podążał za pochodem i za wszelką cenę chciał udzielić chrztu skazanemu, wołał głośno aby tłum się zatrzymał. Był to jednak głos wołającego na pustyni. Ostatkiem sił gorliwy kapłan dogonił prowadzonego skazańca, chwycił go za  ramię. Pochód zatrzymał się na moment. Mimo próśb księdza wyrwano skazańca z jego rąk i tłum ruszył w dalszą drogę. Koło kościoła parafialnego księdzu ponownie udało się uchwycić skazańca. Głosem wielkim zaklinał prowadzących na rany Chrystusa, ale to nie poskutkowało. Oprawcy z zimną krwią wyrwali ponownie Żyda z rąk zakonnika i pochód jeszcze szybciej podążał w stronę szubienic. Z tłumem biegła żona skazańca z piątką dzieci, których rozpaczliwy płacz był przejmujący. Droga prowadziła przez zachodnią bramę miejską, przy której kapłan zaklinając wszystkich, wzywał litości, prosił o zezwolenie dokonania chrztu. W końcu zrzucił z siebie ciężką pelerynę i ostatkiem sił w gramie miejskiej ponownie dotarł do czoła pochodu i wreszcie uzyskał pozwolenie na udzielenie chrztu w pobliżu stojącego krzyża. Ojciec Adrian natychmiast przystąpił do udzielania chrztu skazańcowi. W momencie kiedy kapłan kończył ceremonię chrztu zdarzyła się rzecz niespodziewana. Z tłumu wysunęła się nikomu nieznana dziewczyna i rzuciła skazańcowi swoją chustę z głowy. Tym sposobem wyraziła swoją wolę poślubienia nowoochrzczonego Żyda. Niewykluczone, że dziewczyna powodowała się poczuciem litości wobec skazańca, jego żony a szczególnie dzieci. Niemniej fakt rzucenia chusty wywołał pewne zamieszanie. Tłum żądał uwolnienia skazańca. Zawrócono z powrotem do grodu. Wywiązała się dyskusja. W obronie prawa zwyczajowego stanęła Anna Tarłowa ochmistrzyni koronna i dzięki temu skazańcowi darowano karę śmierci. Tegoż dnia wieczorem przy wypełnionym po brzegi kościele farnym odbył się ślub tajemniczej dziewczyny z uwolnionym od śmierci Żydem. Niebawem po tym wydarzeniu pierwsza żona ułaskawionego skazańca wraz z dziećmi wyraziła chęć przyjęcia chrztu świętego. Młoda dziewczyna natychmiast po wyjściu z kościoła znikła. Zapewne opuściła Biecz, aby zostawić ojca dzieciom. Po krótkim przygotowaniu nazajutrz w dniu pamiątki Chrztu Chrystusa odbył się uroczysty chrzest, najpierw czterech synów i córki, a na końcu matki. Chrztu udzielał ks. Dziedziczki senior księży przy kościele farnym w Bieczu. Wśród rodziców chrzestnych wymienieni są: Anna Tarłowa, ks. Jan Krodner proboszcz oraz Andrzej Stachowski burgrabia. Po chrzcie świętym odprawiona została msza św., w czasie której nowoochrzczeni przyjęli komunię św. Oraz uzyskali akceptację dotychczasowego małżeństwa. Ponadto przyjęli nowe nazwisko Czarneckich. Należy także wspomnieć o procesach o czary, które w Polsce nie przybrały większych rozmiarów, niemniej z tego rodzaju procesami spotykamy się nawet w Bieczu. Miało to miejsce w 1644 lub 1645r. a więc w czasie regresji we wszystkich dziedzinach życia. Wówczas to niejaka Anna Markowa pochodząca z okolic Biecza została posądzona o czary dokonane na Magdalenie Gładzyszównie. Miała ona  posłać trzy czarne kury, „które p. Magdalena żadnej się ani gusłów nie spodziewając przyjęła. Po owym przyjęciu jęły się zaraz czary p. Magdaleny i przez trzy lata trzymały”. Ponadto została Markowa posądzona o nasłanie „ dwunastu czartów w ciało panienki”. Według innych źródeł miało to być 30 diabłów, za co została skazana na śmierć przez spalenie na stosie. Inny proce o czary miał miejsce w roku 1655 i dotyczył niejakiej Gertrudy Zagrodzkiej zwanej Egową. Jej akt oskarżenia brzmiał: „ Wawrzyńcowi Egowa, zapomniawszy o bojaźni Bożej, przykazania jego boskiego i miłości bliźniego, ważyła się namówiwszy przeczoną p. Polejowicową do łazienki myć się do p. Łopackiej i z córką jej, w tejże łazience tarła po plecach pomienioną córkę p. Polejowicowej, miawszy w garści nie wie co, a potem grzanki dwie z rzanego chleba ukroiwszy i imbirem jakoby posypawszy tejże córce matce dała […] córka p. Polejowicowej będąc przedtem bardzo dobrze zdrowa, zaraz się rozchorowała i do tego czasu charle ustawicznie, łachy plugawe po ciele swoim mając, wargi zsiniałe i palce u rąk, po której łaźni miewała, uczciwszy sąd, wonity różne i przez nie wychodziły z niej rozmaite rzeczy, główka żabia, węzełki z nitek i inne plugastwa brzydkie”. W procesie tym zeznawało ponad 30 osób, zeznania w większości były obojętne lub pozytywne dla oskarżonej, a ją samą uniewinniono. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz


Zostań Patronem Z Pogranicza