OSTATNIE SZTUKI! Gorlickie w Wielkiej Wojnie 1914-1915. Wspomnienia, relacje, legendy.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Adam Gorczyński. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Adam Gorczyński. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 23 listopada 2015

Jadam z Zatora, Zamek Libusza. Powieść z czasów Leszka Czarnego - część III.

Część pierwszą można znaleźć TUTAJ
Część drugą można znaleźć TUTAJ

Zachowano pisownię oryginalną. Źródło u autorów.


Zygwult milczał długo, w końcu, jakby z letargu zbudzony, zawołał” „Nie Rozalko! Nie opuszczę zamku, którego zdobycie tyle kosztowało pracy; opuściła mnie słabość, która serce moje w swoje pochwyciła sieci; gniotła mnie i miętosiła. Ha! Póki ta ręka jeszcze ciała się trzyma, a żelazo ręki, przysięgam na brodę ojca! Do ostatniego zdobycz moję bronić będę. Minęła słabość, Rozalko, bądź dobrej myśli; trudniejsza zdobywać, jak zdobyte dotrzymać, dotrzymam! Tak mi dopomóż… Zawiło! Idźmy rozbudzić wszystko, i wysłać na zwiady kilku, a co pochwycą o Siestrzemile niech donoszą, ażebym wcześnie wiedział, co robić mam.” W progu izby zatrzymał się jeszcze Zygwult, i po namyśle rzekł do Zawiły: „Macamy po ciemku, mój bracie, w nocy strach czarniejszy; wsiadaj sam na konia i przypatrz się zblizka temu, co nas przestrasz, a wracaj co rychło i donieś, co to za pożary, i kto je rozniecił?”
Stało się, jak pan rozkazał. Zawiła odjechał w tę stronę, gdzie gorzało; każdemu rychły nakazał powrót. Wrócili też rychło, nic nie widziawszy, nie słyszawszy. Jeden Zawiła nie wracał; kury po raz wtóry zapiały, gdy posłyszano tętęt konia po lesie: „Wraca, wraca Zawiła!” wołali, i biegli domownicy na podwórze do bramy, wracającemu naprzeciw. Koń pędził szybko, poznać było po mocnych i częstych uderzeniach kopyt w krzemienistą drogę. Już był blizko, ale ciemność nocna nie dozwalała dojrzeć jadącego Zawiłę: „Cóż tam Zawiło!” wołali na wjeżdżającego już do bramy. Nikt nie odpowiedział; albowiem koń powrócił, ale bez jezdca.
Trwoga przejęła wszystkich. Zygwult zadumał się, i zasmucił. Jeden ze służebnych zawołał: „Rozkażcie, ja polecę, do miejsca dotrę, i jaką pochwycę wiadomość, taką wam przyniosę.”
Zygwult skinął czołem; a sługa rad z polecenia, rzucił się na konia, i popędził w tę stronę, w którą pojechał był Zawiła i nie wrócił.
Godzina upłynęła czasu – wysłany przybieżał z powrotem. Czwałem gonił, i spiesznie, bo koń skoro przyniósł posłańca nazad do zamku, padł na wszystkie nogi, zadrgał cielskiem, i nie wstał więcej. Sługa, przez chwilę długą słowa do ust wynieść nie mógł; szamotał się daremnie rękoma pomagając sobie; zaledwie to jedno wyjąkał: „ Tatarzy!”
Przerażająca ta wiadomość wkrótce potwierdzoną została; albowiem rozległ się po cichości nocnej odgłos dzwonów dalekich, do wycia ranionego zwierzęcia podobny, i wkrótce potem okropna rozszerzała się wrzawa ludu, uciekającego przed Tatarami, którzyto najezdcy po raz drugi w polskie wpadając kraje, jej mieszkańcom znani, straszni byli. Przed 20 laty albowiem dzicz ta wschodnia poraziwszy wojsko polskie pod Chmielnikiem, rozlała się po całej krainie. Bolesław Wstydliwy, książę, berło krakowskie na on czas dzierżący, przymuszonym był w sąsiednim Węgier kraju szukać schronienia, a opuszczone miasta i zamki bez obrony poszły na zniszczenie i łupież – mieszkańce w łyka tatarskie. Powtórna ta Tatarów tłuszcza, prowadzona przez Jeleboga i Nogaja; wpadła z Rusi Czerwonej, i dzieląc się na kilka szlaków, rozsypała się po kraju całym, pamiętane jeszcze w kraju okrucieństwa i rabunki powtarzając. – Pochód Tatarów był tak szybki i nagły, iż uciekającymi równo pędzili ścigający, i często nie pierwej dowiedziano się o ich napadzie, aż wtenczas, kiedy do ucieczki już nie było czasu, ani sposobu.
Noc ta okropna była, scena przerażająca. Te tłumy rozpaczającego ludu, te krzyki, wołanie jednych, jęki i płacze drugich, budziły głośną, okropną wrzawę. Cała tłuszcza doszedłszy do zamku, zatrzymała się w pochodzie, i otoczywszy go, przeraźliwym wołała głosem: „Tatarzy, Tatarzy! Uciekajcie!”   
Zygwult, którego dusza na widok niebezpieczeństwa w całej swojej rozwijała się mocy, nie stracił przytomnośći, ni odwagi; owszem dodawał jej rozpaczającym, i gotowy na najeźdźcom silny dać odpór, obiegał po zamku, rozstawiał strażników, baczność, przezorność zalecając wszystkim… Nadaremne były prośny Rozalki, jej zaklinanie i rada, aby zamek Libuszy opuścić, i we własnym domku, w gęstym nieprzebytym lesie ukrytym, szukać schronienia. I daremnie usiłowała ona przekonać męża, że licznej Tatarów hordzie sam niepodoła, że w gruzach zamku czeka ich śmierć, albo gorsza od śmierci, czeka ich niewola. – Zygwult w przedsięwzięciu stały i niezachwiany, od zamiaru bronienia zamku nie odstąpił.
Nie długa upłynęła chwila, kiedy uderzyły z dołu krzyki okropne – i cała tłuszcza, zalegająca pole przedzamkowe, zrywała się, i uciekała bezwładnie, do rozburzonego mrowiska podobna. Tatarzy już pod zamkiem byli, już wdzierali się wraz z uciekającymi w podwórzec zamkowy – kłując i mordując ostatnich, i na włócznie swoje chwytając, wydzierali z objęcia matek drobne niemowlęta, i wyrzucali w powietrze, okrutnie mordując.
Rozalka w izbie swojej z dziecięciem u łona, klęczała, modliła się, kiedy Zygwult z mieczem skrwawionym wpadając, zawołał: „Zginęliśmy!… Rozalko! Nie ma ratunku. Nie żal mi żywota; ale ciebie biedną żałuję, i boleję patrząc ba to dziecię niemowlę. Jam to niemądry, na wasze głowy sprowadził to nieszczęście, a zaradzić temuż nie mogę. Nie,” dodał, „oczy moje widzieć nie będą, co się dalej stanie; moje oczy widzieć tego nie chcą, nie mogą!”
Rozalka, piastując dziecię swoje, po odbytej modlitwie powstała, i spokojnym głosem przemówiła do męża: „ Zygwulcie! Skończyłam moję modlitwę, teraz niech żywot mój zakończę. Mężu! Dozwoliszże Tatarom, żeby żonę twoję powiedli w jasyr… na hańbę i sromotę; więc odbierz mi życie, które obronić nie możesz.”
Słysząc te słowa Zygwult, podniósł miecz swój do góry, i nadludzką uniesiony wściekłością zamierzył raz jeszcze stanąć w obronie, już nie zamku, ale w obronie żony i dziecięcia; lecz w progu izby miecz wypuścił z bezwładnej ręki; stanął i westchnął boleśnie: „ Daremne chęci – ja ranny jestem; tatarska strzała rozdarła i skrwawiła prawicę moję. Nie obronię ciebie… Rozalko! Poleć się Bogu!…”
Po zamku, przez Tatarów opanowanym, coraz większa rozlegała się wrzawa; dzikie poganów krzyki i piski – a jęki , wyrzekania mordowanych, w okropną, zgrozę obudzającą składały się muzykę, której głuche echo dobiegało do izby, gdzie Zygwult, i żona jego Rozalka,z całem poświęceniem się okropnemu losowi, wyglądali co chwila – ostatniej chwili życia.
Nagle rozpadły się podwoje, i wbiegł do izby uzbrojony mieczem starzec nieznany:
„Ze mną idźcie, ze mną!” wołał, „wyprowadzę was z zamku. Spieszmy się; czas krótki.”
Zygwult, wpatrzywszy się w nieznajomego oblicze, rzekł: „ Zdrajco! Ja znam ciebie; tyś Siestrzemiły sługa, ty mię prowadzić chcesz? chyba na ostrze Tatarów, na śmierć – ja nie pójdę z tobą!”
„Więc ty przynajmniej niewiasto biedna, zaufaj mię poczciwemu, i spiesz się, ratuj siebie, ratuj dziecię, póki czas po temu; Tatarzy rabunkiem zajęci w tej chwili; spieszmy , wkrótce za późno będzie.” Rozalka spojrzała w oko starca; po krótkim namyśle, skinęła głową; pochwyciła za rękę męża, na drugim trzymając niemowlę, biegła za przewodnikiem, i opierającego się ciągnęła za sobą Zygwulta. Kilka przebywszy komnat, tajnemi drzwiczki wstąpili po schodach do ciemnego sklepu; z tamtąd podziemnym idąc krużgankiem, wyszli na miejsce otwarte; ujrzeli się w miejscu dokoła gęstemi krzakami osłoniętem; już w lesie byli. Przewodnik nie wstrzymywał kroku, owszem naglił do pochodu. Za nim szła Rozalka z dziecięciem, Zygwult za niemi postępował zadumany; ale przebytemi trwogi, a więcej upływem krwi z rany nieopatrzonej wycieńczony i osłabły, na własnych nie mogąc się utrzymać nogach, zachwiał się – padł na ziemię. Przybiegła Rozalka; już Zygwult leżał bez zmysłów, a pierś jego biła słabo – i coraz słabiej i ciszej. Przelękła żona załamała ręce; omdlałego jęła trzeźwić łzami swojemu; Zygwult nie przychodził do siebie, i znaku życia nie dawał żadnego.

***    

Doba jedna upłynęła od tej chwili. Zygwult budząc się ze snu omdlenia, i otwierając powieki ciężkim snem ciśnięte tak długo, ujrzał się w miejscu obcem, Innem.
Była to pieczara jakaś podziemna, w skale wykuta. Księżyca światło, otworem szerokim rozlewając się po pieczarze tej ciemnej i głębokiej, oświecało twarz człowieka, siedzącego obok Zygwulta. Twarz tę poznał Zygwult – i zadrzał na całem ciele; zadrgała prawica jego, jakby zwierzęcim instynktem wiedziona, poczęła szukać wedle siebie orężą; ale oręż nieużytecznem już był narzędziem dla ręki, strzałą tatarską rozdartej, pozbawionej władzy. Więc trwoga ogarnęła go, i groza, podniósł głos słaby, przemówił:
„Czy to szatanów igraszka? Czyli marzę jeszcze? Siestrzemiła, wroga mojego, widzą moje oczy?”
„Jam Siestrzemił, „ odpowiedział tamten. „Tyś napadł na mój zamek, wydarł go zdradziecko; pomordował czeladę, i wyrzucił z kolebki dziecię moje?”
„To się stało, tom uczynił!” rzekł Zygwult; „jestem teraz w twojej mocy. Mściej się do woli, zabij mię! Ale powiedź wprzódy, gdzie Rozalka, gdzie dziecko moje? A jeżeliś zamordował je, powiedź, gdzie leżą zabite, pokaż je pierwej, a potem mnie dobij!”
Nato przemówił Siestrzemił: „Podnieś się z posłania i rzuć okiem po tej pieczarze; ciemna jest i okropna, a przecież lepsza od zamku Libuszy, bo ubezpiecza od Tatarów zgrai. Zamek Libusza, którego zdobycie tyle cię kosztowało pracy, dzisiaj w ręku poganów. Pytasz się o żonę? Czyliż nie widzisz tam Rozalki? Spoczywa nieboga po długich czuwaniach, trudach i niespokojnościach o ciebie; błąkającą się po lesie przyjąłem; słabą posiliłem chlebem i mlekiem, - i ciebie omdlałego na barkach moich do tego schronienia naszego przywlókłem. Chceszli swoję obaczyć dziecinę? Wstań, zbliż się; obaczysz tam w koszu, spi dziecię twoje razem z mojem dzieckiem… robaczki niewinne, ściskają się rączkami, usteczkami całują.”
Zygwult milczał długo. Promień księżyca zaiskrzył się w kroplach z oka mu płynących; do Siestrzemiła wyciągnął rękę; ten mu nawzajem podał swoję, i uściskali się dwaj wrogi.
Milczenie długo trwało; poczem Siestrzemił tak mówił: „Zygwulcie! Braćmi jesteśmy, bośmy syny jednego kraju – dzisiaj nieszczęście…” nie skończył Siestrzemił, bo obudzona w tej chwili Rozalka, zerwała się i biegłą do męża. Wielka tam radość była i długa, a przyjaźń dwóch wrogów wieczna.


Jadam z Zatora.  

poniedziałek, 19 października 2015

Jadam z Zatora, Zamek Libusza. Powieść z czasów Leszka Czarnego - część II.

Część pierwszą można znaleźć TUTAJ

Zachowano pisownię oryginalną. Źródło u autorów.


Wysłany do wioski Zawiła wrócił, wiodąc z sobą kilkunastu młodych, żwawych górali. Zygwult uzbroił każdego, upoił miodem i wsiadłszy na konia, pociągnął za sobą zbrojną drużynę. Już znikli z oczu, a jeszcze długo tętęt koni dolatywał do ucha niespokojnością i rozpaczy szarpanej Rozalki; ucichł nareszcie, cisza nastała spokojna. Ale w sercu Rozalki nie było spokoju, ani ciszy.
Noc ta, najokropniejsza w życiu, zdawała się być także najdłuższą. Bo czas orle ma skrzydło, kiedy człowiekowi błogo, i w szybkim swoim locie wyrywa nam z objęcia naszego rozkosz, wesołość, i z nią ucieka; w utrapieniu przedzierga to skrzydło swoje na leniwą stopę żółwia, i wlecze się tak powoli i ciężko, jakby sam był obciążony tym smutkiem, który nas przygniata.
Zaświtał ranek. Rozalka siedziała w progu, tuląc swe dziecię do łona; niewiasty, jej służebne, gwarzyły między sobą, tym smutkiem pani zadziwione, bo snem ujęte twardym nie wiedziały co zaszło tej nocy. Tętętem koni zagrzmiał las. Nie wyszła chwilka, wyjechało kilku konnych. Byłto Zawiła; zeskoczył z konia i dążył ku pani, biegnącej na przeciw niemu, usiłującej coś przemówić, ale trwoga, ale przeczucie nieszczęścia, związało jej mowę:
„Zygwult! gdzie Zygwult!” zawołała zaledwie, i osłabła; służebne wsparły upadającą.
„Żyje!” przemówił sługa, „alić Bóg świadkiem, tyle was miłuje stary Zawiła, iżby wolał widzieć go na marach, wolałby sam pierwej legnąć w grobie, jak tej dożyć chwili, tej sromoty.”
„Co się stało? Powiedz!” słabym, zaledwie dosłyszanym głosem zapytała Rozalka.
„Już się stało,” odparł Zawiła.
„Przebóg! Cóż się stało?” pytała służebna jedna po drugiej, cisnąc się do starego sługi, który zamilczał, i rękawem szaty obcierał pot z czoła; po chwili temi się słowy odezwał:
„Lituję się nad wami, zacna niewiasto, i nad tem niemowlęciem, tem biednem… wspomniecie słowa starego Zawiły; na złe to wyjdzie jemu… nie ujdzie kary niebios; za grzechy męża, Bóg żonę i dziecko karać będzie. Ale już się stało; co przedsięwziął, wykonał szczęśliwie. Niesie wam oto rozkaz, ażebyście nie czekając chwili, na konia wsiedli, i na zamek spieszyli Libuszy. Zdobył go Zygwult wysiekłszy Siestrzemiła czeladkę. Wy, niewiasty, macie się zebrać co rychło i pieszo podążyć za panią. Spieszno, a ostrożnie, by po drodze nie nadymał was Siestrzemił, w którego ręce gdybyście się dostali, zrobiłby z wami to, co Zygwult z jego czeladką. Rozalka, słysząc te słowa, przyszła do siebie; bo nie przyszłość daleka, ale obawa spełnionego już nieszczęścia, dręczyła ją tyle. Chciała o więcej jeszcze pytać się sługę, lecz ten, naganiając do pospiechu, miasto odpowiedzi podał jej rękę i pomógł usiąść na konia, a obwinąwszy szerokim rańtuchem niemowlę, wziął na ręce, ruszył przodem; za nim Rozalka konno, niewiasty służebne pieszo.
Więcej godzinę jechali gęstym lasem; ten rzadsze już miał drzewo, rozstąpił się na wszystkie strony, i odsłonił widok na piękną Libuszy okolicę. Ranek był pogodny, rzeka Ropa ciągnęła się wzdłuż pół zielonych, jak zagon niebieski, dobiegając zaś pod Libuszę, niby zawojem błahym opasywała wzgórek krzewiną porosły, z którego liści, wyglądał zamek do skrzyni czworograniastej podobny, w którym okna okrągłe niby główki wbitych w nią żelaznych ćwieków, czerniły się rzędem. Przebyli rzekę; już pod bramą byli, gdy koń Rozalki, czy trwogą, czy wstrętem nieodgadnionym przejęty, stanął, i mimo chłosty i napędzania, progu bramy żadną miarą przestąpić nie chciał. Rozalka zsiadła z konia; Zygwult wybiegł jej na przeciw, i tajemną, niepojętą bojaźnią kołysaną, wprowadził do zamku opanowanego, i po kamiennych schodach, zawiódł do obszernej komnaty, której ściany blachami błyszczały, a ławy i stoły bogatemi pokryte były kobiercami.
„Rozalko! Widzisz, jam dotrzymał tobie słowa,” rzekł Zygwult, „jesteś panią zamku.”
„Ale znużona długą podróżą, legniej na miękkich Siestrzemiłowej puchach, a dziecię nasze kwilące, uspij w kolebce, z której wyrzuciłem Siestrzemiła niemowlę. Patrz, jeszcze ciepłe pieluszki… Nie płakało dziecko wynoszone z zamku, ale stara piastunka płakała i skomliła: „Biedna ja niewiasta, cóż ja teraz pocznę; kędyżto biedne zanieść niemowlę!” A jam jej odpowiedział: Idź babo do lasu na Słobodzie; jest tam wiązka zgniłej słomy dla matki, i kolebka próźna dla dziecka; i wytrącić kazałem z bramy; i odpędzić daleko od zamku -. Lecz przezco się nie radujesz ze mną Rozalko? I płaczesz?” to znowu do obecnego zawołał Zawiły:” I ty starcze zwiesiłeś łeb, sklepy stoją otworem; idź ,nalej pełno w gardło miodu; ale pilnuj czeladki, trzeba się mieć do obrony, bo Siestrzemił nie zaspi, i pokusi się o odebranie wydartego mu zamku; ale co Zygwult w garść pochwyci, nie puści, chyba mu rękę odetną.”
„Zeszle Bóg rękę,” przemówił Zawiła, „co waszą obetnie; wspomnicie słowa starego Zawiły. Odetną wam rękę, i wypadnie wam z garści zamek, jak liść odpada od uciętej gałęzi. Na złe wam to wyjdzie; stary Zawiła wiele już widział, i patrzał na wiele rzeczy. Za grzechem ludzkim idzie kara boska. Ach! Przyszła ona za grzechem rodzica waszego; wspomnicie słowa starego Zawiły.” To mówiąc sługa szedł z izby, krokiem powolnym, zasmucony.
Zygwult udał się do komnat dolnych, gdzie w licznem gronie zgromadzeni biesiadowali towarzysze jego nocnej wyprawy. Stali, uzbrojeni ciężko, gwarząc wesoło, dokoła dębowego stołu, na którym zastawiano dzbany z miodem, chleby i misy z mięsiwem.
Rozalka została sama w samotnem rozpamiętywaniu; zaglądała trwożliwem okiem w niepewną przyszłość, a przeczucie nieszczęścia szarpało jej łono, szepcąc jej ostatnie Zawiły słowa: Na złe to wyjdzie! I oglądała się trwożliwie po ścianach bogatej komnaty, dziecię swe kołysząc na ręku, jakby wzdrygała się jeszcze złożyć je w zrabowaneą kolebkę obcego dziecięcia.
Dzień schylał się do wieczora, nie było słychać o dziedzicu. Noc spokojnie przeszła. Równie spokojnie kilka upłynęło dni. Zygwult dzień i noc gotowy do dania odporu; spodziewanego nie mogąc się doczekać napadu, tuszył iż Siestrzemił, widząc niemożność zdobycia na powrót zamku, zaniechał tej myśli. Już spokojniej noce i dnie przepędzał, w towarzystwie gości, których hojnie raczył nabytkiem.
Piątego to wieczora Zygwult, niedźwiedziem nakryty kożuchem, leżał; niespokojne myśli odpędzały sen od powiek jego. W tem postrzegł na tle czarnem obłoków czerwoną łunę; odbitem od niej światłem rozwidniła się izba. Przelękły, odrzucił kożuch precz od siebie, na oboje zerwał się nogi, i szczeliną okienicy wyjrzał i zawołał: „Gore! Gore!”
W tejże samej chwili wbiegł Zawiła, i bawiący jeszcze w zamku goście potrwożeni, wyjąc tem okropnem słowem: Gore! Gore!
„Stogniewie!” rzekł jeden, „ w tej stronie wasze zamczysko. Ne dałbym sobie łba uciąć, jeżelito waszej żonie, nie zaświecił tak w oczy Siestrzemił?”
„Do pięciu ran najświętszych!” zajęczałn stogniew. „Żoławiec, mój zamek! Moje spichrze, moja żona. Boże wielki! Zmiłuj się nade mną. Konia, konia! Kto przyjaciel, ze mną! … Zygwulcie! Pioruny wszystkie niech biją w Libuszę. Bóg mię ukarze za pomoc, którą dałem sprawie grzesznej.” Przeklinając Zygwulta i żonę i dziecko, wybiegł z izby, wyjechał z zamku, i słychać było śród ciszy nocnej brzęk podków końskich, do kołatania dzwonka podobny.
„Zygwulcie! Zostańcie zdrowi,” ozwał się towarzysz drugi. „Siestrzemił ma rozum, w słabą stronę bije, ale my go nie mamy, że siedzema i hulama tutaj; dziedziny nasze i żony sieroty zostawiwszy same, a snadno napaść na dom i spalić, kiedy pan za domem.”
„Radźcie sobie sami; nam o sobie radzić teraz,” rzekł trzeci. „Wiecie, co starcy mówią: „Milsze oko moje, niż cudze oboje” To rzekłszy, pożegnali, odjechali.
Odurzał Zygwult, bacząc, co mu się dzieje, i w pierwszej chwili poddał się trwodze, co chwila większej nabierając wagi; zwątpił po raz pierwszy, azali podoła okolicznościom, ażali będzie sam w stanie odeprzeć Siestrzemiła, gdyby tej chwili do zamku szturm przypuścił? Zdumany, wstąpił do łożnicy Rozalki, i stanął przed jej łożem. Zawiła, wszedłszy za panem do izby, zatrzymał się w progu; ręce na krzyż założywszy, coś myślał, mruczał. Zygwult w śpiącą małżonkę wlepiwszy oko, cichym przemówił głosem: „Ona spi, tak spokojnie, tak swobodnie.”
„Kto spokojność ma w sumieniu,” odrzekł Zawiła, „ten ma sen spokojny. Rozalka nie napadała na obcą właściznę, nie skradła zamku – i wam Zygwulcie w własnej lepiance, sen by służył spokojny, w ukradzionym zamku nie ma snu, bo spokoju nie ma.”
Głos Rozalki zbudzonej przerwał tę mowę; spokojnym pytała się głosem niewiasta: „ Czy już świta? Bo taka jasność z nieba bije?”
„O Rozalko moja!” zawołał Zygwult, „wstań z łoża; nie czas teraz zalegać łoże: klękniej raczej przed obrazem Bogarodzicy, i módl się. Módl się za siebie, za dzieckiem naszem, za mną; moje myśli, obciążone zgryzotą i smutkiem nie podniosą się do niebios.”

Rozalka nie rzekłszy słowa, wstała postąpiła przed obraz, i ukląkłszy mówiła pacierz, cicho, nabożnie. Zygwult i Zawiła stali z daleka; milczenie panowało w izbie posępnej, której czarne ściany oblatywał połysk od łuny nieba odbity; zdało się, że posępna roześmiała się izba, jakby najgrawała się  ze smutku ludzi, nieprawych zamku mieszkańców. Po skończonej modlitwie, wstała Rozalka i do okna biegła. Niebiosa coraz większą gorzały łuną; snać, pożar nie zastygał, ale zwiększał się i rozszerzał; z po za szczytów lasu buchała jakby para gorąca, rozpryskując się po obłokach: „O Zygwulcie miły!” rzekła Rozalka, „czy ten pożar taką cię przejmuje trwogą? Mniemasz może, że wiatry do nas go zaniosą? Więc nie traćmy czasu, weźmy skarb nasz, dziecię nasze, i uciekajmy do naszej lepianki na Słobodzie, a będziemy dalecy od pożaru, będziemy bezpieczni, i dośpiemy do ranka spokojnie i swobodnie.” To mówiąc wzięła za rękę mężowską, i patrzała w oko męża, czekając odpowiedzi.


poniedziałek, 15 czerwca 2015

Jadam z Zatora, Zamek Libusza. Powieść z czasów Leszka Czarnego - część I.

Zachowano pisownię oryginalną. Źródło u autorów.


Jadam z Zatora
Zamek Libusza.
Powieść z czasów Leszka Czarnego.

U stóp wysokiego wzgórza, gdzie dzisiajszemi czasy schludne domki składają się w małe, ale handlem ożywione miasteczko Ciężkowice; nie daleko rzeki Białej stało w trzynastym wieku nizkie, słomą poszyte domostwo. W tem miejscu samotnem, nieprzebytym lasem i niedostępnemi góry od świata przydzielonem, mieszkał onego czasu Zygwult, panek dzierżący łano wyrębu, na orne pole obróconego.
Zwierz wykradziony z lasu, od ziemi, źle odpłacającej rolnika prace, wyżebrane ziarno, i małe, kilku poddanych daniny, składały cały szczupły dochód dziedzica; którego ojciec był panem zamożnym, wysokie piastował urzędy i obszerne posiadał imiona. Atoli burzliwy z natury, stał się winnym ciężkiego przestępstwa; wyświecony z kraju za popełnione zbrodnie, dokonał żywota w tułactwie i nędzy; synowi swojemu zostawując imię tylko i pamięć dawnej imienia tego świetności.
Młody Zygwult, służąc królowi wojskowo, i w kilki potrzebach potykając się męznie; wyżebrał u tegoż ojcowskich posiadłości cząstkę jednę, wojtostwo Słoboda zwane; ale zamek Libusza, Zygwultowego imienia gniazdo, z komory królewskiej  przeszedł w dziedziczne Siestrzemiła, herbu Dołęga, skarbnika sandomierskiego.
Byłato noc jesienna i pochmurna roku 12…,w nizkiej i czarnej komorze, domu wyzej wspomnianego, spoczywała młoda Zygwulta małżonka, imieniem Rozalka. Przy jej łożu w kolebce leżało snem ujęte dziecię, i dwie służebne na ziemi, na słomie. Kury zaledwie po raz pierwszy się ozwały; z ciężkiego snu przebudzona, zerwała się Rozalka i głębokie z serca wydając westchnienie, smutny, poddała się myślom. Uspiona na chwilę tęsknota i niespokojność o męża od kilku tygodni nieobecnego, obudziła się na nowo, i jęła trapić czułe i troskliwe serce niewiasty.
Cisza była w izbie; o czujne ucho Rozalki obił się jakiś szelst głuchy, i posłyszała szeptanie rozmawiających na podwórzu osób coraz głośniejsze. Dręczona niepokojem powstała z łoża, i do okna zaledwie  jednym zbliżyła się krokiem; poznała głos Zawiły, włodarza pańskiego, i drugi głos, milszy, głos męża.
„Zygwult! mój Zygwult powrócił!” zawołała i ku drzwiom biegła. Odchyliły się drzwiczki, i cichym, wolnym krokiem wstąpił do izby Zygwult. Księżyca światło przez okna szczelinę wciskając się do izby, oświecało rycerza postać, i twarz jego bladą, pomieszaną.
„O witaj, witaj mój miły!” wołała biegnąc naprzeciw męża. „Tak długoś bawił, tak późno wracasz; jam tęskniła za tobą. Ale powiedź, co tobie? Czemu tak niespokojnym  ciebie widzę? Drzę z obawy, rozdzierającej me serce. Powiedz, mój miły!”
„Bądź dobrej myśli, i nie miej trwogi, a miej cierpliwość do jutra; jutro dowiesz się o wszystkiem. Z wschodzącem słońcem zejdzie tobie szczęście, na które w nocy jeszcze popracować mi trzeba. I temu to jam rad był zachować wszystko w tajemnicy, dopóki przedsięwzięcia mego nie przywiodę do skutku, i nie mówić, dopokąd nie będę mógł powiedzieć tobie: Żono moja! Jesteś panią bogatą, jesteś zamku dziedziczką.” Rozalka zwróciła na męża spojrzenie, w którem zadziwienie się malowało, niepokój i trwoga.
Gdy mówić przestał, płaczliwym głosem jęła go prosić, by ją zostawił w ubostwie, w lepiance ubogiej, dodając: „Do szczęścia nie potrzeba zamku; najwyższe, jakie ziemia dać może szczęście, zakwitnęło mi przy boku twoim, w tej naszej nizkiej chacie. Zostańmy, czem jesteśmy; z odmianą pomieszkania, może się nasze odmienią losy; może odmienią na gorsze…”
„Niewieściato gadka,” odrzekł Zygwult, „tobie miła Rozalko, wzdrygać się… drzy słabiuchna myśl twoja, kieby liść osiki za lada pociągiem wiaterka. Ale mnie, burza, mnie wojna nie widziała drzącego, ani wahającego się; temu spij, spij kochanie, nie pytaj, nie badaj, co dzisiejszej przedsiębiorę nocy; noć to będzie burzliwia, ale następna wynagrodzi mi to hojnie, i miło mi będzie zasypiać, gdy się upoję miodem ze sklepów Siestrzemiła, tego nieprawego dziedzica zamku Libuszy; zamku przodków moich!”
„Wielki Boże!” zawołała Rozalka. „Zgaduję twoje zamiary.”
„Być może, iż odgadłaś to, com wypowiedzieć przed tobą nie miał chęci. Tak, dziś w nocy jeszcze napadnę i zdobędę zamek ojca mojego.”
„O Zygwulcie! Upamiętaj się, jakażto myśl szalona wstąpiła do głowy twojej? Zginiesz marnie; zostawisz Rozalkę i dziecko sierotą; porzuć te myśli burzliwe, te zamiary grzeszne. Na Boga cię zaklinam, nie narażaj twego życia, twojej sławy…”
„Słów tych nadto,” odpowiedział spokojnie Zygwult; „znasz Zygwulta? To, co przedsiębierze, to wykonywa. Pomszczę się krzywdy dawnej i nowej, i prędzej zamek Libuszy z swojego spadnie pagórka, i w Ropę się potoczy; niźli włos jeden z głowy mojej spadnie, i ty jednego z twoich lnianych stracisz włosków; a jutro rankiem czesać i trefić je będziesz w komnacie Siestrzemiłowej, przed blaszką źwierciadlaną, w której swoje własne obaczysz oblicze… O mnie bądź spokojną; Siestrzemiła nie ma w domu; wyjechał z całym dworem na gody weselne na dwór Radzisława -. I ja tam byłem, lecz przeklinam tę stopę, która mnie tam poniosła; doznałem krzywdy, niesłychanej krzywdy… pomścić się słuszna! Słuchaj mię, powiem ci w krótkości wszystko, nim wysłany do wioski Zawiła powróci z gromadą… tę uzbrojem, na konia wsadzim i polecim; bo spieszyć mi się trzeba. Siestrzemił rankiem wróci do domu. Otóż słuchaj:
„Przejeżdżając przez Moderówkę, Radzisława dziedzinę, stanąłem tam popasem; alić przybieżął do mnie posełek Radzisław, wzywając, bym był gościem u niego na godach; boćto zrękowiny córy z młodym Garnyszem. Więc szedłem na zamek. Siła tam szlachty już było i wielu dobrych moich przyjaciół. Półśnie wybiło, zasiedliśmy do obiadowego stoła, wedle starszeństwa i godości. Lecz zaledwie zabraliśmy się do misy, drzwi się otwarły i wszedł Siestrzemił z żoną. Zrobiono dla Siestrzemiłowej miejsce na ławce, obok Radzisława córy, Siestrzemiła w końcu stołu usadowić chciano. Ale Siestrzemił miejsca tego zająć nie chciał, i odezwał się z tem, iż woli nie siedzieć przy stole, jak na miejscu pośledniejszem od tego, które ja zająłem, i jął się użalać na Radzisław, iż taką wyrządza krzywdę dziedzicowi zamku Libuszy, sadowiąc go niżej od Zygwulta, panka na jednej grzędzić. Powstał gwar; jedni stawali za mną, drudzy przeciw mnie; a Siestrzemił, podszedłszy mię zdradziecko, chwycił za szatę moję i zciągnął mię  z ławy. Z gniewu straciłem przytomność, a wróg, korzystając z pory, przysiadł moje miejsce, i obiema rękami chwycił i trzymał się stołu. Podnosząc się z upadku, dobyłem miecza i łeb przeciwnika mego byłby poszedł pod ławę; ale kilku z sług jego przyskoczyło, miecz mi wydarło.
- Wściekły w gniewie wyszedłem z izby; za mną kilku dziarskiej szlachty. Tam w gospodzie odbyliśmy radę. Poprzysiągłem się pomścić, przyjaciele poprzysięgli mi pomódz, i oto czekają tam nad Ropą z ludźmi swemi.”

„ Z ich pomocą dokonam swego, dokonam!” dodał zgrzytając zębami. „Jak mi żywot, jak mi żona  moja i to dziecko miłe, zemszczę się mej krzywdy, i zamek, który był siedzibą przodków moich, moją kolebką, odzyskam, zdobędę… Bądź zdrowa Rozalko! Bądź zdrowa do ranka. W chatce dzisiaj jeszcze żegnam ciebie; jutro powitam w zamku!” To mówiąc wybiegł z izby; bo posłyszał na podwórzu tętent pędzących konnych. 



niedziela, 27 lipca 2014

Opowiadanie o Bieczu z roku 1706, z pięknym opisem ówczesnego miasta


Zachowano pisownię oryginalną. Źródło u autorów.










Kto się w opiekę poda panu swemu
Powieść z r.1706.
/fragment/


Miasto Biecz, w obwodzie Jasielskim leżące, jestto stare miasto. Kronikarz pewien nazwał je stolicą królestwa Bieszczadów; drugi nadał miastu temu tytuł parva Cracovia, z tej przyczyny, iż handlem i bogactwem mieszczan  równało się niemal z Krakowem. Był czas, kiedy ściana ratusznej wieży nosiła infułę biskupią. Władysław Łokietek starł jej wizerunek berłem swojem żelaznem i Biecza imię dorzucił do skarbcu królów. Odtąd Biecz miastem został grodowem, i pomnożył senatorską izbę o jedno krzesło. Fr. Zeleński ostatnim był kasztelanem bieckim. Nie małą sławę pozyskało z tej miary, iż było miejscem urodzenia Kromera, warmińskiego biskupa, kronikarza polskiego, idącego o prym z poganem Liwiuszem. Spaniałą ujrzysz tam farę, miedzą pobitą, staraniem i nakładem ks. Kapszewicza, kanonika tarnowskiego, oficyjała i proboszcza bieckiego. Dawniej były i klasztory, i murowane kamienice; dzisiaj do ich ruin stanęły w rzędzie równej ulicy liche drewniane chatki, nibyto drobne wnuczęta, tulące się do starych dziadów swoich i babek, nibyto odziomki, wyrastające z dębów poprzewracanych i spruchniałych. Na rynku stoi ratusz dawny, miał prawo miecza;  relikwija prawa tego pozostała jeszcze, miecz stępiały na barkach złodziei i cyganów, dzisiaj rdzewieje. Dalej idąc, nie ujdzie oka twojego zamek grodowy, pusty; wielkiemi jego oknami bez szyb, i wrotami bez podwoi, wejdzie myśl twoja, jakoby bramą otwartą do przeszłości; a znalazłszy w niej pustki, cichość i rumowisko, gołębim płaczem zatęskni smutna.- Przecież ruiny spaniałe stoją na szczycie wysokiego pionowo się wznoszącego pagórka, którego stopa zanurzona w rzecze Ropie.
Widok na zamek, dziwne uczynił na nie wrażenie, kiedym patrzał nań z niziny, z drugiego rzeki brzegu. Ściana zamku podobną mi się zdała do oblicza starca, w którego oczach nie gra gwiazda życia, i serce puste; żadnem nie zamieszkane uczuciem. Obraz ściany zamkowej odbijał się w zwierciedle rzeki, i zdawało się, że to wisząca u starej twarzy broda i chwieje się i rusza swym włosem.
Biecz jest miastem wczorajszem, a jego mieszkańcy dzisiejsi tyle wiedzą o korzeniach jego, głęboko w przeszłość zakopanych, i tyle wiedzą o wysokości jego sławy, ile mech porstający korę starej lipy, wie o lipie.


Zostań Patronem Z Pogranicza