Wysłany do wioski Zawiła wrócił, wiodąc z sobą kilkunastu
młodych, żwawych górali. Zygwult uzbroił każdego, upoił miodem i wsiadłszy na
konia, pociągnął za sobą zbrojną drużynę. Już znikli z oczu, a jeszcze długo
tętęt koni dolatywał do ucha niespokojnością i rozpaczy szarpanej Rozalki;
ucichł nareszcie, cisza nastała spokojna. Ale w sercu Rozalki nie było spokoju,
ani ciszy.
Noc ta, najokropniejsza w życiu, zdawała się być także
najdłuższą. Bo czas orle ma skrzydło, kiedy człowiekowi błogo, i w szybkim
swoim locie wyrywa nam z objęcia naszego rozkosz, wesołość, i z nią ucieka; w
utrapieniu przedzierga to skrzydło swoje na leniwą stopę żółwia, i wlecze się
tak powoli i ciężko, jakby sam był obciążony tym smutkiem, który nas
przygniata.
Zaświtał ranek. Rozalka siedziała w progu, tuląc swe dziecię
do łona; niewiasty, jej służebne, gwarzyły między sobą, tym smutkiem pani
zadziwione, bo snem ujęte twardym nie wiedziały co zaszło tej nocy. Tętętem
koni zagrzmiał las. Nie wyszła chwilka, wyjechało kilku konnych. Byłto Zawiła;
zeskoczył z konia i dążył ku pani, biegnącej na przeciw niemu, usiłującej coś
przemówić, ale trwoga, ale przeczucie nieszczęścia, związało jej mowę:
„Zygwult! gdzie Zygwult!” zawołała zaledwie, i osłabła;
służebne wsparły upadającą.
„Żyje!” przemówił sługa, „alić Bóg świadkiem, tyle was
miłuje stary Zawiła, iżby wolał widzieć go na marach, wolałby sam pierwej
legnąć w grobie, jak tej dożyć chwili, tej sromoty.”
„Co się stało? Powiedz!” słabym, zaledwie dosłyszanym głosem
zapytała Rozalka.
„Już się stało,” odparł Zawiła.
„Przebóg! Cóż się stało?” pytała służebna jedna po drugiej,
cisnąc się do starego sługi, który zamilczał, i rękawem szaty obcierał pot z
czoła; po chwili temi się słowy odezwał:
„Lituję się nad wami, zacna niewiasto, i nad tem niemowlęciem,
tem biednem… wspomniecie słowa starego Zawiły; na złe to wyjdzie jemu… nie
ujdzie kary niebios; za grzechy męża, Bóg żonę i dziecko karać będzie. Ale już
się stało; co przedsięwziął, wykonał szczęśliwie. Niesie wam oto rozkaz,
ażebyście nie czekając chwili, na konia wsiedli, i na zamek spieszyli Libuszy.
Zdobył go Zygwult wysiekłszy Siestrzemiła czeladkę. Wy, niewiasty, macie się
zebrać co rychło i pieszo podążyć za panią. Spieszno, a ostrożnie, by po drodze
nie nadymał was Siestrzemił, w którego ręce gdybyście się dostali, zrobiłby z
wami to, co Zygwult z jego czeladką. Rozalka, słysząc te słowa, przyszła do
siebie; bo nie przyszłość daleka, ale obawa spełnionego już nieszczęścia,
dręczyła ją tyle. Chciała o więcej jeszcze pytać się sługę, lecz ten,
naganiając do pospiechu, miasto odpowiedzi podał jej rękę i pomógł usiąść na
konia, a obwinąwszy szerokim rańtuchem niemowlę, wziął na ręce, ruszył przodem;
za nim Rozalka konno, niewiasty służebne pieszo.
Więcej godzinę jechali gęstym lasem; ten rzadsze już miał
drzewo, rozstąpił się na wszystkie strony, i odsłonił widok na piękną Libuszy
okolicę. Ranek był pogodny, rzeka Ropa ciągnęła się wzdłuż pół zielonych, jak
zagon niebieski, dobiegając zaś pod Libuszę, niby zawojem błahym opasywała
wzgórek krzewiną porosły, z którego liści, wyglądał zamek do skrzyni
czworograniastej podobny, w którym okna okrągłe niby główki wbitych w nią
żelaznych ćwieków, czerniły się rzędem. Przebyli rzekę; już pod bramą byli, gdy
koń Rozalki, czy trwogą, czy wstrętem nieodgadnionym przejęty, stanął, i mimo
chłosty i napędzania, progu bramy żadną miarą przestąpić nie chciał. Rozalka zsiadła
z konia; Zygwult wybiegł jej na przeciw, i tajemną, niepojętą bojaźnią
kołysaną, wprowadził do zamku opanowanego, i po kamiennych schodach, zawiódł do
obszernej komnaty, której ściany blachami błyszczały, a ławy i stoły bogatemi
pokryte były kobiercami.
„Rozalko! Widzisz, jam dotrzymał tobie słowa,” rzekł
Zygwult, „jesteś panią zamku.”
„Ale znużona długą podróżą, legniej na miękkich Siestrzemiłowej
puchach, a dziecię nasze kwilące, uspij w kolebce, z której wyrzuciłem
Siestrzemiła niemowlę. Patrz, jeszcze ciepłe pieluszki… Nie płakało dziecko
wynoszone z zamku, ale stara piastunka płakała i skomliła: „Biedna ja
niewiasta, cóż ja teraz pocznę; kędyżto biedne zanieść niemowlę!” A jam jej
odpowiedział: Idź babo do lasu na Słobodzie; jest tam wiązka zgniłej słomy dla
matki, i kolebka próźna dla dziecka; i wytrącić kazałem z bramy; i odpędzić
daleko od zamku -. Lecz przezco się nie radujesz ze mną Rozalko? I płaczesz?”
to znowu do obecnego zawołał Zawiły:” I ty starcze zwiesiłeś łeb, sklepy stoją
otworem; idź ,nalej pełno w gardło miodu; ale pilnuj czeladki, trzeba się mieć
do obrony, bo Siestrzemił nie zaspi, i pokusi się o odebranie wydartego mu zamku;
ale co Zygwult w garść pochwyci, nie puści, chyba mu rękę odetną.”
„Zeszle Bóg rękę,” przemówił Zawiła, „co waszą obetnie;
wspomnicie słowa starego Zawiły. Odetną wam rękę, i wypadnie wam z garści
zamek, jak liść odpada od uciętej gałęzi. Na złe wam to wyjdzie; stary Zawiła
wiele już widział, i patrzał na wiele rzeczy. Za grzechem ludzkim idzie kara
boska. Ach! Przyszła ona za grzechem rodzica waszego; wspomnicie słowa starego
Zawiły.” To mówiąc sługa szedł z izby, krokiem powolnym, zasmucony.
Zygwult udał się do komnat dolnych, gdzie w licznem gronie
zgromadzeni biesiadowali towarzysze jego nocnej wyprawy. Stali, uzbrojeni
ciężko, gwarząc wesoło, dokoła dębowego stołu, na którym zastawiano dzbany z
miodem, chleby i misy z mięsiwem.
Rozalka została sama w samotnem rozpamiętywaniu; zaglądała
trwożliwem okiem w niepewną przyszłość, a przeczucie nieszczęścia szarpało jej
łono, szepcąc jej ostatnie Zawiły słowa: Na złe to wyjdzie! I oglądała się
trwożliwie po ścianach bogatej komnaty, dziecię swe kołysząc na ręku, jakby
wzdrygała się jeszcze złożyć je w zrabowaneą kolebkę obcego dziecięcia.
Dzień schylał się do wieczora, nie było słychać o dziedzicu.
Noc spokojnie przeszła. Równie spokojnie kilka upłynęło dni. Zygwult dzień i
noc gotowy do dania odporu; spodziewanego nie mogąc się doczekać napadu, tuszył
iż Siestrzemił, widząc niemożność zdobycia na powrót zamku, zaniechał tej
myśli. Już spokojniej noce i dnie przepędzał, w towarzystwie gości, których
hojnie raczył nabytkiem.
Piątego to wieczora Zygwult, niedźwiedziem nakryty kożuchem,
leżał; niespokojne myśli odpędzały sen od powiek jego. W tem postrzegł na tle
czarnem obłoków czerwoną łunę; odbitem od niej światłem rozwidniła się izba.
Przelękły, odrzucił kożuch precz od siebie, na oboje zerwał się nogi, i szczeliną
okienicy wyjrzał i zawołał: „Gore! Gore!”
W tejże samej chwili wbiegł Zawiła, i bawiący jeszcze w
zamku goście potrwożeni, wyjąc tem okropnem słowem: Gore! Gore!
„Stogniewie!” rzekł jeden, „ w tej stronie wasze zamczysko.
Ne dałbym sobie łba uciąć, jeżelito waszej żonie, nie zaświecił tak w oczy
Siestrzemił?”
„Do pięciu ran najświętszych!” zajęczałn stogniew.
„Żoławiec, mój zamek! Moje spichrze, moja żona. Boże wielki! Zmiłuj się nade
mną. Konia, konia! Kto przyjaciel, ze mną! … Zygwulcie! Pioruny wszystkie niech
biją w Libuszę. Bóg mię ukarze za pomoc, którą dałem sprawie grzesznej.”
Przeklinając Zygwulta i żonę i dziecko, wybiegł z izby, wyjechał z zamku, i
słychać było śród ciszy nocnej brzęk podków końskich, do kołatania dzwonka
podobny.
„Zygwulcie! Zostańcie zdrowi,” ozwał się towarzysz drugi.
„Siestrzemił ma rozum, w słabą stronę bije, ale my go nie mamy, że siedzema i
hulama tutaj; dziedziny nasze i żony sieroty zostawiwszy same, a snadno napaść
na dom i spalić, kiedy pan za domem.”
„Radźcie sobie sami; nam o sobie radzić teraz,” rzekł
trzeci. „Wiecie, co starcy mówią: „Milsze oko moje, niż cudze oboje” To
rzekłszy, pożegnali, odjechali.
Odurzał Zygwult, bacząc, co mu się dzieje, i w pierwszej
chwili poddał się trwodze, co chwila większej nabierając wagi; zwątpił po raz
pierwszy, azali podoła okolicznościom, ażali będzie sam w stanie odeprzeć
Siestrzemiła, gdyby tej chwili do zamku szturm przypuścił? Zdumany, wstąpił do
łożnicy Rozalki, i stanął przed jej łożem. Zawiła, wszedłszy za panem do izby,
zatrzymał się w progu; ręce na krzyż założywszy, coś myślał, mruczał. Zygwult w
śpiącą małżonkę wlepiwszy oko, cichym przemówił głosem: „Ona spi, tak
spokojnie, tak swobodnie.”
„Kto spokojność ma w sumieniu,” odrzekł Zawiła, „ten ma sen
spokojny. Rozalka nie napadała na obcą właściznę, nie skradła zamku – i wam
Zygwulcie w własnej lepiance, sen by służył spokojny, w ukradzionym zamku nie
ma snu, bo spokoju nie ma.”
Głos Rozalki zbudzonej przerwał tę mowę; spokojnym pytała
się głosem niewiasta: „ Czy już świta? Bo taka jasność z nieba bije?”
„O Rozalko moja!” zawołał Zygwult, „wstań z łoża; nie czas
teraz zalegać łoże: klękniej raczej przed obrazem Bogarodzicy, i módl się. Módl
się za siebie, za dzieckiem naszem, za mną; moje myśli, obciążone zgryzotą i smutkiem
nie podniosą się do niebios.”
Rozalka nie rzekłszy słowa, wstała postąpiła przed obraz, i
ukląkłszy mówiła pacierz, cicho, nabożnie. Zygwult i Zawiła stali z daleka;
milczenie panowało w izbie posępnej, której czarne ściany oblatywał połysk od
łuny nieba odbity; zdało się, że posępna roześmiała się izba, jakby najgrawała
się ze smutku ludzi, nieprawych zamku
mieszkańców. Po skończonej modlitwie, wstała Rozalka i do okna biegła. Niebiosa
coraz większą gorzały łuną; snać, pożar nie zastygał, ale zwiększał się i
rozszerzał; z po za szczytów lasu buchała jakby para gorąca, rozpryskując się
po obłokach: „O Zygwulcie miły!” rzekła Rozalka, „czy ten pożar taką cię
przejmuje trwogą? Mniemasz może, że wiatry do nas go zaniosą? Więc nie traćmy
czasu, weźmy skarb nasz, dziecię nasze, i uciekajmy do naszej lepianki na
Słobodzie, a będziemy dalecy od pożaru, będziemy bezpieczni, i dośpiemy do
ranka spokojnie i swobodnie.” To mówiąc wzięła za rękę mężowską, i patrzała w
oko męża, czekając odpowiedzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz